Zadziwia mnie powszechne przekonanie, że „antybiotyk” jest cudownym lekiem, który stanowi niezwyciężony oręż w walce z wszelkimi infekcjami. Nie bez powodu słowo „antybiotyk” umieszczam w cudzysłowie. Dla większości naszych pacjentów jest to bowiem magiczne słowo-klucz. Hasło dające przepustkę do natychmiastowego wyleczenia. W Polsce antybiotyki są niemiłosiernie mitologizowane. Jeśli tylko dziecko ma gorączkę, kaszel i katar to rodzic od razu biegnie do lekarza po „antybiotyk”. Kiedy dorosłego mężczyznę boli gardło i czuje się osłabiony, to idzie do zaprzyjaźnionego farmaceuty wyłudzić od niego „antybiotyk”. Jaki? Nieważne, byle tylko był to antybiotyk.
Wiedza pacjentów na temat antybiotyków kończy się na znajomości tego magicznego i mitologicznego słowa – „antybiotyk”. Na recepcie mogą pojawić się takie nazwy jak Auglavin, Cipronex czy Bioracef – pytanie pacjenta do farmaceuty zawsze będzie brzmiało tak samo: Czy to jest antybiotyk? Odpowiedź twierdząca rozwiewa wszelkie wątpliwości. Pacjenta nie interesuje, w jaki sposób zadziała taki lek. Jakie enzymy i w jakich bakteriach zablokuje, aby uniemożliwić dalsze rozprzestrzenianie się infekcji. Nikt nie wymaga od farmaceuty elaboratu na temat mechanizmu działania czy ewentualnych przeciwwskazań i efektów ubocznych stosowania takiego antybiotyku. Wszelkie obawy pacjenta są rozwiewane tym jednym słowem: „antybiotyk”. Dlaczego tak się dzieje?
Mitologizacja antybiotyków w naszym kraju sprawiła, że pacjenci ufają im bezgranicznie. Działania uboczne? Interakcje z pożywieniem? Rosnąca antybiotykoodporność? Kto by sobie tym zawracał głowę.
Skoro lekarz zapisał antybiotyk to znaczy, że sprawa jest poważna i koniecznie trzeba go zażyć. Co mnie interesuje, że z roku na rok w wyniku ich nadużywania coraz powszechniejszy staje się problem oporności? Najważniejsze jest żebym to ja wyzdrowiał – a antybiotyk jest jedynym i ostatecznym środkiem do osiągnięcia tego celu.
Pacjenci na temat antybiotyków wiedzą tyle co nic. W zasadzie nie powinno nas to dziwić, w końcu skąd mają czerpać wiedzę na nich temat? Pani Bosacka w „Wiem co kupuję” nic na ich temat nie powie, a firmy farmaceutyczne pielęgnują w nas przeświadczenie o ich bezpieczeństwie i skuteczności. To co, że co jakiś czas grupa naukowców nawołuje do ograniczenia liczby antybiotyków przepisywanych przez lekarzy? Pewnie Ci naukowcy to jacyś fanatycy, którzy nie dostali grantu naukowego i teraz mszczą się na sponsorach… Umysł pacjenta jest zmanipulowany i wyczyszczony z jakichkolwiek wątpliwości. Dla niego „antybiotyk” to panaceum na całe zło.
Tym co mnie jednak najbardziej przeraża to ignorancja i głupota fachowych pracowników systemu opieki zdrowotnej – zarówno lekarzy, jak i farmaceutów. Ci pierwsi wygłaszają teorie na temat antybiotyków, od których ręce opadają. Na własne uszy słyszałem, jak lekarz z pełnym przekonaniem twierdził, że pewien antybiotyk ma działanie antywirusowe. Z kolei pewna znana pani laryngolog stwierdziła, że antybiotyki mają działanie przeciwzapalne… Ręce opadają. Nie lepsi są farmaceuci. Większość z nich kompletnie nie rozróżnia antybiotyków od chemioterapeutyków – o konkretnych grupach substancji już nie wspominając. Jakby tego było mało niektórzy uginają się pod namowami pacjentów i wydają antybiotyki bez recepty lekarskiej – czasami wręcz wypisując receptę farmaceutyczną. Swoją drogą ciekawe co wpisują w przyczynie wydania leku – „nagłe zagrożenie życia lub zdrowia pacjenta wynikające z ryzyka ataku furii i zawału w razie odmowy wydania mu antybiotyku”?
W Szwecji antybiotyki praktycznie nie istnieją w świadomości pacjentów. Tam lekiem na większość dolegliwości jest paracetamol… i łóżko. Antybiotyki podaje się tylko w skrajnych przypadkach – i to na ogół w szpitalach. W Polsce taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Bez antybiotyków nasz naród nie przetrwałby kolejnej zimy…