Dość szybko usłyszeliśmy o studenckiej zasadzie „trzech zet”, twórczo rozwijanej przez kolegów z uniwersytetów (farmacja była wtedy na Akademii Medycznej), poprzez dodawanie gdzie się da kolejnych literek zet. Zet, jak C2H5OH. Oni studiowali, myśmy się uczyli. Zzzzzzakuwanie musiało wejść w krew, bo inaczej się nie dało. Leniwi odpadali, zzzzzzapijający imprezowicze także. Szybko zrozumieliśmy, że celem uczelni nie jest odsiew za wszelką cenę, ale wypuszczenie absolwentów mogących podjąć pracę w powszechnie szanowanym zawodzie, którego przedstawiciele muszą dbać o życie i zdrowie ludzkie.
Kolejne lata studiów dokładały obowiązków, uczyły sublimowania potrzebnej wiedzy i magazynowania jej w podręcznym schowku. Podziw dla osób już posiadających przed nazwiskiem upragniony skrót mgr farm., rósł z każdym zdanym egzaminem. Wydawało się niemożliwe, że po ziemi chodzą ludzie, którzy ogarnęli wiedzę wymaganą do ukończenia farmacji! Jednakże im bliżej końca studiów, tym bardziej wzrastało poczucie, iż „wiem, że nic nie wiem”.
Lata mijały, zmieniała się farmacja i apteki, podejście do naszej pracy także. Aż przyszły dni, że zalew reklamy leków wdrukował pacjentom, iż o lekach „wiedzą” przynajmniej tyle, ile my lub lekarze. Charakterystyczny dla amatorów brak refleksji powoduje, że niezwykle trudno jest dotrzeć do ich umysłów. Prostackie nazwy leków sugerujące łacińsko-medyczne ich pochodzenie, sugestywnie wpływają na pacjentów i wymuszają działania, których oczekują marketingowcy producenta. Niedawno pisałem o toku myślenia pacjentoklienta: państwo nie pozwoliłoby na reklamę leku niebezpiecznego, więc ufam tej reklamie i kupuję, bo przecież zawsze mogę się [za darmo!] skonsultować z lekarzem lub farmaceutą. Taaaa…
A` propos lekarzy. W ostatnich dniach kilka razy przeczytałem w mediach o pewnej fundacji, której liderka propaguje samoleczenie i edukację pacjentów. Przedstawia kwoty, jakie rzekomo zaoszczędziłby budżet płatnika = państwa, gdyby pacjenci bez należytej potrzeby nie chodzili do lekarzy i leczyli się sami. Pozornie nic, tylko przyklasnąć tej inicjatywie. Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Jak przypomniałem powyżej, wiedza farmaceuty nie sprowadza się do zapamiętania kilku trywialnych nazw leków/suplementów (chyba zgubiłem słowo „tysięcy”…). Edukacja [pacjentów] – nie równa się nabyciu umiejętności czytania, pisania i znajomości tabliczki mnożenia.
Nie mam nic przeciwko temu, aby w gabinecie lekarz właściwie wytłumaczył pacjentowi, które przepisane leki w jaki sposób ma przyjmować. Bierze za to niemałe pieniądze, często podkreśla swą „boskość” (wiem, wiem, nie każdy; to taki zwrot retoryczny), więc spełnia swój obowiązek. Opieka farmaceutyczna, zwłaszcza płatna, daje tę możliwość także farmaceucie. Żaden kłopot. Jednakże wpisywanie się celów fundacji w trend reklam leków, musi dać efekt przeciwny do deklarowanego. Przecież nasi pacjenci in gremio przychodzą do aptek nie dość, że z gotową (od dr. Google`a) diagnozą, to jeszcze mają swoją autorską preskrypcję. Propagowanie edukacji pacjentów i samoleczenia, w naszych polskich warunkach oznacza utrwalanie w pacjentoklientach najzupełniej błędnych zachowań i decyzji. I nie może być inaczej, gdyż nie są farmaceutami lub lekarzami. W ślad za takimi zachowaniami, rzekome setki milionów złotych zaoszczędzone na poradach lekarskich, zaowocują kilkakrotnie większymi kwotami jako skutkiem owego samoleczenia. To jak nauczanie rachunku różniczkowego kogoś, kto nie zna tabliczki mnożenia. Zakuć zakuje, o zrozumieniu i prawidłowym zastosowaniu mowy nie ma. A więc co najwyżej zapije i zapomni.
Chciałbym się mylić i po drugiej stronie pierwszego stołu (co mi tam, także w nazewnictwie jestem staroświecko konsekwentny!) mieć komunikatywnego pacjenta, który nie będzie próbował podważać mojej wiedzy tylko dlatego, że dziesiątki razy obejrzał reklamę tabletek na głowy bolenie, itd. To nie nasza ambicja farmaceutów wyje z wściekłości, tylko rozsądek krzyczy o pomstę do nieba!
Lekarko od fundacji propagującej edukację pacjentów! Proszę, zapamiętaj: wyedukowanym pacjentem jest mgr farm. lub lek. med. Nikt inny! Reszta to didaskalia. Nie ma takiej możliwości, aby pacjenci mogli być wyedukowani. Można im coś wytłumaczyć, zasugerować właściwe stosowanie, czasem nawet nakazać, ale nie nauczyć, w rozumieniu wykształcenia farmaceutycznego lub medycznego. Proszę o zmianę narracji wobec pacjentów. Jeśli nie mam (nie mamy) wpływu na reklamodawców, miejmy wpływ na swoje czyny. Nie wywołujmy w pacjentach błędnego przekonania, że dorównują nam wiedzą, bo obróci się to zarówno przeciwko pacjentom i ich zdrowiu, jak i przeciwko nam, profesjonalistom.