Rozmowa rozpoczęła się od pochwał mojego teścia dla protestów, które obecnie przetaczają się przez większe miasta w Polsce. Chodzi oczywiście o KOD i manifesty przeciwko dziwnej aktywności PiS w ostatnim czasie. Teść nigdy szczególnie nie opowiadał się za konkretnych ugrupowaniem. Tym razem jednak dość gorąco krytykował działania partii rządzącej i oskarżał ją o załatwianie swoich własnych spraw, a nie obywateli. Trochę mnie zaskoczył ostry ton jego wypowiedzi, z którym się nie zgadzałem. Ale to w końcu mój teść – dziadek moich dzieci. Nie chciałem iść z nim na noże nad świątecznym stołem i udowadniać jak to propagandowa Wyborcza i TVN wyprały mu mózg. Nie mogłem jednak pozostać też niemym na te jednostronne ataki – podjąłem więc delikatnie temat od drugiej strony.
Na zarzuty o zmienianie prawa w sposób kompletnie nie mający nic wspólnego z losami wyborców, zwróciłem uwagę, że podobnie zadziałał rząd Orbana na Węgrzech. Tam również początkowe reformy budziły protesty głów państw i Unii Europejskiej. Ostatecznie jednak nikt nie interweniował, a Orban dał Węgrom to czego potrzebowali i teraz jest partnerem do rozmów z najważniejszymi ludźmi UE. Zasugerowałem teściowi, że zmiany pozornie sprzeczne z interesem Państwa i konstytucją, ostatecznie mogą zaowocować czymś pozytywnym dla obywateli. Jako przykład podałem sytuację aptek na Węgrzech. Opowiedziałem o moratorium na otwieranie nowych placówek, wprowadzeniu ograniczeń demograficznych i własnościowych. I dopiero wtedy dyskusja stała się naprawdę gorąca…
Teść – a wspólnie z nim inni członkowie rodziny – rzucili się na mnie jak wygłodniałe (i nieco już wstawione) wilki. „Dlaczego mianoby zabronić otwierania nowych aptek?”, „Komu one przeszkadzają?”, „Przecież im więcej aptek tym lepiej dla pacjentów!”, „Na pewno bronisz interesów aptekarskiej mafii!”. Cóż mogłem odpowiedzieć. Po raz kolejny zrozumiałem jak zwykli ludzie niewiele wiedzą o rynku aptecznym. Jak bardzo utożsamiają go ze zwykłym handlem. Kolejne zderzenie z „logiką laika”, o której już wielokrotnie pisałem na swoim blogu…
Moi rozmówcy byli przekonani, że im więcej aptek, tym lepiej dla pacjentów. Bo mają bliżej po leki, bo konkurencja sprawa, że leki tanieją, bo nie wolno ograniczać wolnego rynku. Na nic zdały się moje próby wyjaśnienia różnicy między apteką a sklepem. Nie trafiały do nich argumenty, że w aptekach wydawane są publiczne pieniądze na refundację leków i Państwo ma prawo ingerować i ograniczać ten segment rynku. W ich przeświadczeniu konkurencja podnosi jakość usług i obniża ceny – dlatego im więcej aptek, tym lepiej dla nich.
Kilka tygodni temu pisałem na ten temat na blogu. Rosnąca konkurencja na rynku aptek sprawia, że obniżeniu ulega jakość świadczonych w nich usług. Bo tam gdzie maleją obroty, próbuje się ratować przedsiębiorstwa poprzez cięcie kosztów. A w aptece cięcie kosztów polega na zatrudnianiu gorzej wykształconego personelu (techników zamiast magistrów), inwestowaniu w tanie i kiepskie produkty (bo można na nich nałożyć większą marżę nie podnosząc cen w oczach pacjenta) i ograniczaniu wielkości aptecznego magazynu (co sprawia, że pacjent musi do apteki przychodzić kilka razy, żeby zrealizować jedną receptę, bo ciągle czegoś brakuje). Efektem tego wszystkiego jest paradoksalne ograniczenie dostępu do leków, mimo wzrostu liczby aptek.
Powtórzyłem te argumenty mojemu teściowi. Nie wydaje mi się, żeby znalazły i niego zrozumienie. Pewnie dlatego, że sam jeszcze nie musi korzystać z usług aptek, w stopniu uświadamiającym mu problemy z brakiem leków i dostępem do nich. Niestety to po raz kolejny pokazało mi, że aptekarskie racje nie mają zbyt wielkich szans na zrozumienie w społeczeństwie. A to niestety sprawia, że przeprowadzenie zmian, o które walczy samorząd, może okazać się trudne do zrealizowania. No chyba, że obecny rząd dalej będzie ignorował opinię publiczną i uliczne manifesty, realizując twardo swoje pomysły.