Bycie aptekarzem ma wiele zalet. Jedną z nich jest bezproblemowy dostęp do leków. Nie mamy problemu z wrednym farmaceutą, który nie chce nam czegoś sprzedać bez recepty. Nie musimy wymyślać uzasadnień i historii, żeby dostać lek, bo nie chce nam się iść do lekarza. Po prostu – bierzemy go z półki i zażywamy. Oczywiście wszystko to robimy legalnie i odpowiedzialnie (recepta farmaceutyczna itp.). W końcu mamy wiedzę, która pozwala nam unikać wizyty u lekarza kiedy dopadnie nas infekcja bakteryjna czy grzybicza. Wystarczy wziąć odpowiedni antybiotyk i po paru dniach problem z głowy. Szkoda czasem tylko tej refundacji, które nikt nam nie odda.
Do wygodnego życia bardzo łatwo się przyzwyczaić. Dlatego kiedy nagle zostaje nam odebrany jakiś przywilej, to czujemy co najmniej dyskomfort. I tak jest właśnie z farmaceutą, który staje się pacjentem. Syn zachorował mi podczas pobytu na Mazurach. Klasyka. Mokry kaszel, gorączka, osłabienie i zielona wydzielona z nosa. Normalnie wziąłbym z apteki Auglavin i mu od razu podał. Potem poszedłbym do znajomego lekarza, który wystawiłby receptę. Tyle, że wtedy byliśmy kilkaset kilometrów od domu. A raczej antybiotyków ze sobą na wakacje nie wożę (chociaż podobno niektórzy farmaceuci tak robią).
Nie pozostało zatem nic innego jak wybrać się do okolicznej apteki i „wyżebrać” lek dla dziecka. Wiedziałem, że nie będzie łatwo. W końcu gdyby do mnie przyszedł pacjent z taką prośbą, to absolutnie nie byłby w stanie mnie przekonać bym mu Auglavin wydał. Liczyłem jednak, że jako farmaceuta zostanę potraktowany inaczej…
To była typowa apteka w małej miejscowości. Stara architektura – linoleum na podłodze, szyby oddzielające od pacjentów. Od razu wiedziałem, że jestem w aptece farmaceuty, a nie jakiejś sieciówce. Uznałem to za dobrą monetę. Z farmaceutą zawsze łatwiej się dogadać, a i koordynator nie dyszy mu w kark sprawdzając rejestr recept farmaceutycznych. Podszedłem więc do okienka, a przy nim młoda dziewczyna. Na plakietce – technik farmacji. Ok… nie chciałem zaczynać od pouczania jej, że powinna mieć napisane technik „farmaceutyczny”, bo w końcu chciałem od niej wyłudzić antybiotyk bez recepty. Byłem też przekonany, że u młodej dziewczyny nic nie zdziałam. Poprosiłem więc o kierownika apteki. Nie było. „A może jakiś magister?” – zapytałem z nadzieją. Młoda zniknęła na zapleczu i po chwili przyszła z niewiele starszą od siebie koleżanką. Tym razem na plakietce było „magister farmacji”.
Tak więc, wyjaśniłem całą sytuację, najspokojniej jak to możliwe. Że jestem farmaceutą. Że przyjechałem z rodziną na wakacje i syn się rozchorował. Że chcę mu już coś podać, żeby nie czekać do powrotu. Że nie mamy tutaj jak umówić się do lekarza. Że to nie pierwszy raz i lekarz zawsze przepisywał Auglavin. Że doskonale wiem jak stosować… I nic. Mur. Metodą zdartej płyty młoda farmaceutka powtarzała, że nie może wydać antybiotyku bez recepty. A ja do niej, że jestem farmaceutą i wiem, że może lek wydać na receptę farmaceutyczną i sytuacja ją do tego uprawnia. A ona na to, że receptę może wystawić tylko kierownik, którego akurat nie ma – więc nie wystawi. A ja do niej, że przecież może wystawić jak wróci, a ona lek może wydać.
I w tym momencie uświadomiłem sobie jak muszą czuć się pacjenci, którzy przychodzą do mnie z takimi samymi prośbami i również im odmawiam. Z jednej strony rozumiałem farmaceutkę. Z drugiej strony… nie rozumiałem, jak może w ten sposób traktować innego farmaceutę. Na tacy podałem jej uzasadnienie wydania leku i treść recepty farmaceutycznej. A ona szła w zaparte. Poprosiłem więc o telefon do kierownika – liczyłem, że z nim coś załatwię. Młoda nie chciała mi numeru podać, ale przyniosła apteczny telefon i sama go wybrała, po czym podała mi słuchawkę. I znów zacząłem swoją opowieść. Po drugiej stronie usłyszałem męski głos. Tak na ucho – pięćdziesięciolatek. „Jasne. Proszę podać słuchawkę farmaceutce i wszystko jej wyjaśnię”.
I tak oto mogłem wrócić do rodziny z lekiem dla dzieciaka. Zastanawiam się czy z tej całej historii płynie jakiś morał? Techniczka za pierwszym stołem, farmaceutka na zapleczu, kierownik w domu – tak chyba wygląda większość polskich aptek. Dobra gadanina wystarczy, żeby dostać antybiotyk bez recepty – przecież nie mogli sprawdzić czy rzeczywiście jestem farmaceutą. Nie… morał jest inny. Na wakacje trzeba zabierać ze sobą antybiotyk 😉